piątek, 10 września 2010

Lis

Walczyłam na spojrzenia
Z rozjechanych lisem.
Przegrałam.
On nawet nie mrugnął.

Wlepił we mnie
Puste ślepia.
Nie odpuszczał
Nawet, gdy się poddałam.

Mruczał cicho,
Charczał echem
Straconego życia.
Ze śladem opon na grzbiecie
Podpełznął bliżej
Skradając się na płaskich łapach.
Stąpał ostrożnie.

Tym razem
Uważał na samochody.

Tam, gdzieś, tutaj.

Ona tam była.
Stała z rozpostartymi
Szponami kłamstw
W źrenicach.

Smakowała koniuszkiem
Różowego języka
Mleczną mgłę obłudy
Osiadającą na skroniach.

Czołgający przysiadł na chmurze.
Koń w galopie biegł wstecz.
Palec Boski zawrócił do góry.
Cisza.

Pulsuje, krzyczy, gra
Na bębnie z koźlej skóry.
Prawie widać jej rogi
Kozła ofiarnego.

Cisza.

Stworzone niszczeje,
Zniszczone umiera
Martwe się rodzi.
Koło.
Koniec
Początek
Obłęd.

Nawet sny nie są już bezpieczne.

Czwartkowy wieczór.

Długopis gotowy
Już czeka w dłoni.
Nagrzany
Niebieski
Nerwowy.

Kartka rozpostarta
Leży na stole.
Biała
Brzemienna
Bez skazy.

Wena się spóźnia
Nie puka do głowy.
Pustka
Cisza
Bezdźwięk.

Wenę zabił azotan srebra.

Zimno.

Czemu Cię tu nie ma?
Znowu mi zimno.
Smutek dobija się do drzwi czaszki
Waląc kłykciami w potylicę.

Wpuścić go?
Wyjdzie przez oczodoły,
Spłynie wartką strużką
Po policzku.

Nie wpuszczać?
I tak go czuję.
Gdzieś na skraju
Czepia się moich myśli.
Nieproszony gość.

Czemu Cię tu nie ma?
Marznę okropnie.
Ty jesteś ciepłem i bezpieczeństwem.
Rozpal ten ogień
Raz jeszcze.
Nie pozwól mu zgasnąć.
Zostaw mi trochę,
Żeby coś mnie grzało
W te chłodne noce.